Od zera do bohatera.

Można nie jeść w ogóle, ale nie można jeść źle (Salvador Dali).

Pół życia wzbraniałam się przed nauką gotowania. Brakowało chęci, potrzeby i czasu. Jako ulubiona wnuczka szefowej gastronomii sprawiałam tym babci głęboki zawód. W tamtym okresie, zachłyśnięta życiem i podróżami (moje mniej kulinarne oblicze znajdziesz tutaj), miałam zupełnie inną koncepcję zapewniania sobie pożywienia.

Po założeniu rodziny od niektórych spraw nie dało się jednak dłużej uciekać. Pojawiło się dziecko i poczucie obowiązku, a wraz z nimi – pierwsze symptomy paniki. Nie umiałam ugotować nawet makaronu. Z noworodkiem w ramionach i mętlikiem w głowie uznałam, że albo teraz – albo nigdy!

Pierwszych wskazówek udzielała mi mama – ile soli do tego, ile ząbków czosnku do tamtego. Mieszkałyśmy w innych miastach, moja nauka odbywała się więc głównie drogą telefoniczną. Wielokrotnie zdana byłam na własną domyślność i kreatywność, w związku z czym nie obyło się bez wpadek, ale te, zamiast zniechęcić, obudziły wojownika i… geny.

Zaczęło się szaleństwo, czułam się jak dziecko które właśnie dostało klocki LEGO, a kuchnia stała się pokojem zabaw. Mimo wszystko, jako pracująca i pełna pasji kobieta, nadal uznawałam spędzanie tam połowy dnia za pozbawione sensu marnotrawstwo czasu. Tym sposobem, podczas kolejnych lat, opracowałam ( i nadal tworzę) serię prostych przepisów na pyszne, zdrowe i niebanalne posiłki dla opornych, zabieganych lub po prostu – szanujących swój czas.

Blog dedykuję ukochanej Babci (‘)